Kategoria: Media informują
Mistrzyni ślubnej ceremonii, pocieszycielka w bólu…
Jest w sądeckim ratuszu takie miejsce, gdzie narodziny i śmierć chodzą parami, gdzie jedni ogłaszają światu miłość, a inni boleją po stracie bliskich. Aby pracować w Urzędzie Stanu Cywilnego, trzeba mieć stalowe nerwy, wrażliwe serce, życzliwą duszę i mądrość dyplomaty.
Taka jest właśnie Stanisława Stępowska, która pracuje w sądeckim USC 19. rok i choć łańcuch, który ubiera do każdego ślubu trochę jej ciąży, z promiennym uśmiechem zapewnia, że nie chciałaby zmienić profesji za żadne skarby świata. Za bardzo lubi ludzi. Za bardzo przyzwyczaiła się do wzruszeń. Na łamach "Gazety Nowosądeckiej" opowiada o swojej pracy.

Na zdjęciu: Stanisława Stępowska
Fot. Iwona Kamieńska
Imię dla dziecięcia
Okazji, by wzruszać się razem z odwiedzającymi Urząd Stanu Cywilnego, gratulować im, dzielić z nimi radość pani Stanisława ma aż nadto. Pierwszą są narodziny. Każdy nowo narodzony sądeczanin powinien zostać zarejestrowany w Urzędzie Stanu Cywilnego najpóźniej dwa tygodnie od chwili, gdy opuścił łono mamy. W ciągu tych 14 dni rodzice muszą podjąć decyzję dotyczącą imienia dziecięcia. Można puścić wodze fantazji, choć są pewne warunki: imię nie może utrudniać dziecku życia, nie może ośmieszać i musi wskazywać na płeć. Jedynym wyjątkiem od tej ostatniej reguły jest imię Maria, które jako drugie może być nadane chłopcu. Każdy może mieć wpisane w dokumencie dwa imiona, ale trzeba wówczas pamiętać, żeby w każdym dokumencie używać obydwu, bo inaczej mogą być kłopoty z potwierdzeniem tożsamości.
—
Sądeczanie wracają do imion tradycyjnych. Coraz więcej mamy w mieście Stasiów, Janków, Wiktorów, Maryś, Zoś — mówi Stanisława Stępowska. —
Ale mamy także małe Jasminy, Oriany, Ariadny, Jonaty, Alanów...
Czasem rodzice nadając obco brzmiące imię, życzą sobie, by zachować jego naturalną anglojęzyczną pisownię, tłumacząc, że przecież wchodzimy do Unii Europejskiej i dziecko nie powinno mieć za granicą problemów z pisownią imienia, więc w dokumentach pojawiają się Claudie i Nicole. Oczywiście uwzględniamy takie życzenia, choć trochę szkoda tej cząstki polskości. Na szczęście mamy i ojcowie małych Rafałów, Stanisławów, Miłoszów, Małgorzat nie boją się o problemy swoich pociech za granicą.
Miłość, wierność, uczciwość...
Stanisława Stępowska, która poprowadziła setki, a może i tysiące uroczystości zawarcia małżeństwa nie wpadła bynajmniej w zimną urzędniczą rutynę. Wciął najbardziej wzrusza się podczas ślubów. Do dziś wspomina dzień, gdy popłakała się przy takiej okazji.
—
To był ślub niby taki jak każdy inny, tyle, że nie było mamy pani młodej, z ważnych przyczyn nie mogła dojechać na uroczystość. Tylko przysłała telegram — wspomina mistrzyni ceremonii. —
Kiedy przyszło mi odczytać ten telegram, przekazać młodej parze słowa pełne matczynej miłości i ciepła, po prostu nie wytrzymałam i oczy zrobiły się mokre. Dlaczego? To oczywiste. Przecież sama jestem matką...
Szefowa USC ma trzy córki. Dwie po studiach, trzecia jeszcze studiuje. Jest dla nich nie tylko matką, ale także przyjaciółką. I zarzeka się, że ślubu im nie będzie udzielać.
—
Przecież ja będę ryczeć jak bóbr — uśmiecha się. —
Jak to by wyglądało?!
Coraz częściej w sądeckim USC odbywają się śluby międzynarodowe. Panie z Sącza zwykle przywożą sobie mężów Włochów, Niemców, Austriaków. Sądeczanie płci zwanej brzydką szukają drugich połówek na Litwie, Białorusi, Ukrainie.
Upraszczając nieco, można stwierdzić, że po męża-obcokrajowca jeździ się z Sącza na zachód, a po żonę — na wschód.
Bywają śluby, których nie sposób zapomnieć. Dwa razy pani Stanisława udzielała ślubu w szpitalu, kilka razy — w więzieniu. To jedyne miejsca poza urzędem, gdzie można wypowiedzieć formułę małżeńskiego przyrzeczenia. Najstarsi sądeccy nowożeńcy byli po osiemdziesiątce. Ona miała 86 lat, on 90 — obydwoje szczęśliwi, radośni, pełni życia.
Zdarzają się pary, które przychodzą na najważniejszą w swym życiu uroczystość w strojach wycieczkowych.
—
Kiedy skończy się ceremonia, gdy goście wypiją szampana w ratuszowej auli, cała weselna gromada idzie bawić się przy ognisku. Można i tak, różne są upodobania — uśmiecha się Stanisława Stępowska.
Niektórzy nowożeńcy po złożeniu oficjalnej przysięgi wypowiadają drugą — samodzielnie układaną, której nie powstydziliby się poeci-romantycy.
Ci, u których emocje grają Mendelssohna z większą siłą niż organy po wypowiedzeniu formułki, płaczą, inni dają upust szczęściu, śmiejąc się w głos, są tacy, którzy spontanicznie ruszają do tańca, a mniej odporni po prostu mdleją. Podobno duło częściej ronią łzy panowie!
Kiedy boli serce...
Niestety, nie ma na świecie miejsc szczęśliwych do końca. Do USC sądeczanie przychodzą także po akty zgonu najbliższych. To petenci, których ból po utracie ukochanej osoby zawsze w pewnym stopniu udziela się urzędnikom — bo przecież człowiek nie jest bez serca.
—
Czasem to bardzo trudne, ale trzeba znaleźć w sobie takie słowa, które pozwolą ludziom załatwić sprawę, wyjść z ratusza i spokojnie dotrzeć do domu — mówi Stanisława Stępowska. —
Niestety bywa, że niektóre dni trzeba przecierpieć, poniekąd razem z tymi, którzy przychodzą do urzędu. I nie da rady zostawić naszych służbowych smutków za drzwiami ratusza, wrócić do rodziny z promiennym uśmiechem, jak gdyby nic się nie stało.
Smutne są nie tylko formalności związane ze zgasłym istnieniem.
—
Najtrudniejsze bodaj w całej historii mojej pracy były rozmowy z osobami, które przyszły po wpis do akt związany ze zmianą płci. Były w Sączu cztery takie przypadki. To sprawy ogromnie delikatne, krępujące dla petenta, więc trudne także dla mnie — mówi Stanisława Stępowska. —
Trzeba starać się w takich przypadkach działać bardzo dyskretnie, za każdym razem starałam się maksymalnie przyspieszyć procedurę. Przecież ci ludzie mają za sobą ogromne cierpienie wielokrotnych operacji, nie wspomnę o cierpieniu związanym z ludzką nietolerancją, z poczuciem wyobcowania, inności. To cierpienie nie kończy się póki są w ich życiu najmniejsze nawet ślady przeszłości.
Sposób na niegrzecznych
Przykrości innego wymiaru, których na codzień doznają pracownicy USC związane są z petentami nie rozumiejącymi, że urzędnika obowiązują pewne biurokratyczne procedury. Stają w drzwiach urzędu z groźną miną, żądają, a nie proszą, krzyczą zamiast mówić.
—
Mam sposób na choleryka— uśmiecha się pani Stępowska. —
Kiedy on krzyczy, ja siedzę, patrzę i milczę, pozwalając mu wyrzucić z siebie to wszystko. A później pozwalam mu wstydzić się, bo każdy prędzej czy później uświadamia sobie, że zachowuje się nieładnie. I zawsze mam w zanadrzu dla kogoś takiego miłe słowo. Nikogo nie wolno przekreślać, nikomu nie wolno źle życzyć. Ludzie są z natury dobrzy, mają tylko złe dni.
Iwona Kamieńska
Autor:
Źródło: Gazeta Krakowska
Dodano: 2003-08-04 00:00:00
Zobacz też najnowsze aktualności
lub