Kategoria: Media informują
Strażacy z Nowego Sącza uratowali cztery osoby
Cztery ranne osoby wyciągnęli nowosądeccy strażacy z gruzowiska hali targowej w Katowicach. Nowosądeckich strażaków z Grupy Ratowniczo-Poszukiwawczej postawił na nogi telefon od kobiety, która... jeździła na nartach w Wierchomli koło Piwnicznej Zdroju. Jej mąż został przygnieciony w katowickiej hali.
Była sobota, godzina 17.41, gdy do nowosądeckich strażaków zatelefonowała zdenerwowana turystka. Opowiedziała, że właśnie zadzwonił do niej mąż z Katowic. Prosił o ratunek. Krzyczał do słuchawki, że został przygnieciony dachem hali targowej, do której wybrał się na wystawę gołębi. Mężczyzna próbował wydostać się o własnych siłach, ale nie potrafił. Strażacy z Nowego Sącza dostali od kobiety numer jego telefonu. Natychmiast zadzwonili. To, co usłyszeli, budziło grozę. Przerażony mężczyzna chaotycznie opisywał, jak po dwóch tąpnięciach zwalił się dach na głowy zgromadzonych. Nie umiał dokładnie opisać, gdzie leży. Obok widział zmiażdżonych ludzi. Część nie dawała znaku życia.
Kilkanaście minut po tej telefonicznej rozmowie komenda wojewódzka PSP nakazała wyjazd nowosądeckich strażaków. Większość była już w drodze z domów do swojej jednostki. Pierwsza dziesiątka wyleciała o godz. 19 śmigłowcem Karpackiego Oddziału Straży Granicznej. Wzięli tylko podręczny sprzęt i cztery psy. Na miejsce tragedii dotarli po godzinie. W tym samym czasie wyruszyło z Nowego Sącza kolejnych 10 ratowników z geofonami, kamerami wziernikowymi, przecinakami i podnośnikami. Za nimi na własną rękę dotarli również dwaj ratownicy OSP z psami, którzy dołączyli do reszty grupy. Warunki były bardzo trudne.
Kilkunastostopniowy mróz, stalowe kikuty, zwały śniegu. Mimo to do godz. 22 nowosądeccy strażacy wyciągnęli czterech rannych mężczyzn, w tym Holendra. Wszyscy mieli poważne obrażenia. Od razu dostali środki znieczulające. Dla trojga ofiar katastrofy wydobytych spod gruzów było już za późno na pomoc.
- Ktoś z ratujących usłyszał krzyki. Natychmiast wezwano nas w to miejsce - opowiada ratownik Krzysztof Gruca. - Wycięliśmy otwór w dachu. Z rumowiska wyszły o własnych siłach dwie osoby. Po następne musieliśmy schodzić. Widzieliśmy zmiażdżone stoiska, a między nimi ludzi. Byli przemarznięci i przerażeni, niektórych przygniatały fragmenty konstrukcji. Po jedną z osób trzeba było wczołgiwać się 18 metrów.

Fot. Marcin Tomalka/AG (Gazeta Wyborcza)
Początkowo nowosądeccy ratownicy prowadzili poszukiwania bez udziału psów - na rumowisku przebywało zbyt wielu ludzi. Wyszkolone zwierzęta wprowadzili do akcji dopiero około pierwszej w nocy, gdy zarządzono ciszę. Od paru godzin nie dochodziły już spod ruin żadne odgłosy. Psy nie wyczuły nikogo żywego. Nad ranem powtórzono akcję, po raz pierwszy użyto też geofonów. I one nie wykazały oznak życia pod zawałem.
Mąż turystki z Wierchomli przeżył katastrofę. Kontakt z nim urwał się, gdy strażacy dojechali na miejsce. W niedzielę skontaktowali się ponownie telefonicznie z kobietą. Ta wyjaśniła, że jest pod szpitalem, do którego zabrano małżonka. Dziękowała za jego uratowanie.
- Koledzy wyciągnęli kogoś, kto mówił, że dzwonił do żony po pomoc, ale nie było czasu ustalać, jak się nazywa. Być może to właśnie ten człowiek - powiedział "Gazecie" starszy kapitan Paweł Motyka, rzecznik państwowej straży pożarnej w Nowym Sączu.
Nowosądeccy ratownicy zeszli z rumowiska w niedzielę około godz. 15.
Ireneusz Dańko
Autor:
Źródło: Gazeta Wyborcza
Dodano: 2006-01-30 00:00:00
Zobacz też najnowsze aktualności
lub