Kategoria: Media informują
Marta Wełmińska opowiada "Gazecie Krakowskiej", jak strażacy ratowali jej męża
Piłam herbatę w karczmie na stoku w Wierchomli, gdy zadzwoniła moja komórka. Zbigniew błagał, żeby wydobyć go spod ruin hali, która właśnie się zawaliła - opowiada Marta Wełmińska z Krakowa. Jej mąż był na wystawie gołębi w Chorzowie. - Nawet nie wiem, jak wykręciłam numer 112 - relacjonuje pani Marta. - Przekazałam strażakom w Nowym Sączu to, co mąż mi powiedział. Również to, że po pierwszym załamaniu się dachu nastąpiło kolejne. Zawęziło niszę, w której Zbigniew był uwięziony.
NIE MÓGŁ SIĘ RUSZYĆ
Telefon znów zadzwonił. - To był ponownie Zbigniew - opowiada krakowianka. - Utkwiło mi w pamięci, że nie może się ruszyć, a klapkę telefonu odchyla językiem, który sztywnieje mu na mrozie. Błagał o pomoc. Zorientował się, że ratownicy chyba zaprzestali poszukiwań, gdyż nagle zapanowała grobowa cisza. Mówił, że nie chce umierać. W Chorzowie był też syn pani Marty - Paweł, student UJ. Uratował się. Pani Marta przekazala mu wiadomość od męża. Paweł przedarł się przez kordon policjantów i strażakom przekazał wieści od uwięzionego pod gruzami ojca. Natychmiast zawrócili.
WE FRAKU NA AKCJĘ
W sobotę o godz. 17.41 oficer dyżurny Miejskiej Komendy PSP w Nowym Sączu odebrał telefon od roztrzęsionej kobiety. Przez łzy błagała, by ratować jej męża, leżącego pod gruzami hali w Chorzowie. - Sygnał przekazaliśmy na Śląsk i zarządziliśmy szybką mobilizację grupy poszukiwawczo-ratowniczej - relacjonuje starszy kapitan Paweł Motyka, rzecznik nowosądeckiej komendy PSP. Dyspozycja wyjazdu przyszła osiem minut po szóstej. Minutę później była kolejna, że ratownicy i psy zostaną przerzuceni do Katowic stacjonującym w Nowym Sączu śmigłowcem Karpackiego Oddziału Straży Granicznej. Przed godz. 19 sokół wzbił się w powietrze. Helikopter zabrał czterech ratowników z psami: Mirosława Pulita, Krzysztofa Grucę, Zbigniewa Kałuzińskiego i Krzysztofa Szymańskiego oraz sześciu innych: Tomasza Traciłowskiego, Bogdana Gumulaka, Sławomira Wojtę, Zygmunta Łatkę, Stanisława Witkowskiego i Józefa Ciesielkę. Pulit dotarł na pokład w ostatniej chwili. Miał dzień wolny i wieczorem zamierzał jako wodzirej poprowadzić zabawę. Był już we fraku, gdy dostał wiadomość o akcji. W aucie wiozącym go z domu w Wielopolu na lądowisko w Biegonicach zmieniał balowy ubiór na kombinezon ratownika. - Nasi ratownicy z psami weszli na gruzowisko tuż po przylocie, ale odgłosy ludzi wołających ratunku oraz huk używanego sprzętu zniweczyły skuteczność węszenia przez psy - relacjonuje Motyka. - Odnaleźli w gruzach czterech żywych ludzi i zwłoki dwóch osób. Dopiero o pierwszej w nocy zarządzono całkowitą ciszę. Na zgliszcza weszły psy i ekipy z geofonami. Niestety, nasze psy niczego nie sygnalizowały.
POJEDZIE PODZIĘKOWAĆ STRAŻAKOM
- Mój Zbigniew był ostatnim żywym człowiekiem wydobytym spod ruin hali i zwałów śniegu - mówi Marta Wełmińska. Wczoraj była w szpitalu w Bytomiu przy łóżku męża. - Ma uszkodzone biodro i nogę na wyciągu - powiedziała nam. - Podejrzenia, że doznał groźnych odmrożeń na szczęście się nie potwierdziły. Badania ujawniły jednak inne obrażenia u pana Zbigniewa. Leczenie będzie długie. - Nie wiem, czy mąż zostanie na Śląsku, czy przyjedzie do szpitala w Krakowie. Najważniejsze, że żyje - oddycha z ulgą pani Marta. - Pojadę do kościoła Kamedułów na Bielanach, to najbliżej naszego domu, i dam na mszę za ocalone życie Zbigniewa. Pojadę do sądeckich strażaków, bo im zawdzięczamy bardzo, bardzo wiele - mówi. Pani Marta mówi, że przekonała się, co potrafią sądeccy strażacy i ich znakomicie wyszkolone psy. Chce im podziękować. Chyba weźmie pod stałą opiekę jednego czworonoga pełniącego służbę w Grupie Poszukiwawczo-Ratowniczej PSP z Nowego Sącza.

FOT. Karina Trojok (Gazeta Krakowska)
Stanisław Śmierciak Autor:
Źródło: Gazeta Krakowska
Dodano: 2006-01-30 00:00:00
Zobacz też najnowsze aktualności
lub