Kategoria: Media informują
Sztuka zobowiązuje
Odeszła Zofia Rysiówna. Jedna z ostatnich heroin polskiego teatru. Jej mistrzami byli: Karol Frycz, Juliusz Osterwa, Stefan Jaracz. Mówiła o nich z szacunkiem, wręcz z uwielbieniem.
Spotkałyśmy się rok temu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w Jej warszawskim mieszkaniu skromnie urządzonym, choć nie bez stylowych mebli i gustownych drobiazgów. Gdy zadzwoniłam do drzwi, otworzyła je dystyngowana dama w ciemnej, eleganckiej sukni i nieco staromodnych, acz wytwornych butach. W jadalni stół był nienagannie nakryty, na nim ciasto i kawa w ekspresie. - Niepotrzebnie Pani się kłopotała - powiedziałam, wiedząc, że domowa krzątanina sprawia aktorce trudności. Spojrzała na mnie swymi charakterystycznie przymrużonymi oczami, mówiąc: "Drogie dziecko, tak mnie wychowano w domu: gościa trzeba należycie uhonorować". A potem zaczęła się długa rozmowa. Nie tylko o teatrze, który pochłaniał przecież całe Jej życie. Ale o życiu właśnie. O tym przeszłym, pełnym radości i dramatów, i o tym bieżącym, z którym pogodzić się nie mogła. Z bólem opowiadała o brzydocie dzisiejszej Warszawy, o jej zrujnowanych kamienicach, o ulicach pełnych podejrzanych typów i oszalałych kierowców. A także o młodych teatralnych widzach, często rozpartych w fotelach i popijających w czasie przedstawienia wodę z plastikowych butelek. "Przyjęłam te nowe formy życia do wiadomości, ale nie mogę ich zaakceptować. Dlatego zaprosiłam panią do mnie do domu, bo nie znam w Warszawie miłych miejsc".
Gdy wspomniałam o Krakowie i Jej pierwszym teatrze - im. Juliusza Słowackiego, w którym spędziła pierwsze cztery sezony - uśmiech pojawił się na Jej twarzy, oczy rozpromieniały. "Wspominam to miasto wspaniale, bo spędziłam w nim biedne, ale cudowne lata". Pamięć przywołała znakomitą kawę wypijaną regularnie u "Warszawianek", tort mocca, spotkania towarzyskie. I te twórcze, teatralne: z pełnym wdzięku, kultury i elegancji Karolem Fryczem, z wierzącym w misję teatru wielkim reżyserem Juliuszem Osterwą, z "katującym" Ją podczas prób "Fantazego" artystą dżentelmenem Stefanem Jaraczem. "Jedyne pamiątki z Krakowa, jakie mi pozostały, to moje portrety, które namalowali Rzepiński i Potrzebowski. No i wspomnienia" - mówiła.
Była mistrzynią słowa. Tego scenicznego i tego codziennego. Mówiła piękną polszczyzną, ważyła każde słowo - zbędnych unikała. Stanowcza w sądach, surowa w ocenach, o ciętym dowcipie i ripostach przeszywających jak sztylety. - Niezwykle inteligentna Pani, o ostrym osądzie świata, słynąca z drobnych złośliwości, ale i życzliwości wobec ludzi. Była bardzo silną osobowością. Wszystkich intelektualnie mobilizowała do pracy. Zawodowa w życiu i w teatrze - powiedział Krzysztof Kolberger, z którym Zofia Rysiówna zagrała przed rokiem swą ostatnią rolę - Pani Pernelle w telewizyjnej realizacji "Świętoszka".
Chciałam, byśmy porozmawiały o Jej wielkich rolach: Balladynie, Ofelii, Madame Bovary, Barbarze Radziwiłłównie, Klitajmestrze, Masłowej, Judycie, Maszy... Niechętnie do tego wracała. Wolała rozmawiać o ludziach, o świecie. "Zagrałam wiele pięknych ról... Było, minęło. W teatrze wszystkie swoje umiejętności wkładałam w role, bo wiedziałam, że moja sztuka służy innym. A to zobowiązuje. Mojej artystycznej wędrówce zwykle towarzyszyła wielka literatura: Szekspir, Czechow, Wyspiański, Słowacki. Na mistyczno-filozoficznych dziełach Słowackiego kształciłam swój warsztat i umiejętność przekazywania sensu słów. Dziś słyszę bylejakość w radiu, telewizji, teatrze. Trywialność nas otacza. Sprzeciwiam się wobec trywialności, arogancji, niesolidności, zarówno w życiu codziennym, jak i w sztuce".
Wędrówce aktorki po warszawskich teatrach: Klasycznym, Rozmaitości, Polskim, Nowym, Dramatycznym, Powszechnym towarzyszył trud samotnego wychowywania dwójki dzieci. Gdy opowiadała o tej samotności, braku moralnego i materialnego wsparcia, po raz pierwszy pojawiły się łzy w oczach tej twardej kobiety. Nie wtedy, gdy wspominała aresztowanie, przesłuchania, czas spędzony w obozie w Ravensbrück, gdzie nazwano Ją obozowym "słowikiem", bo najpiękniej śpiewała. W tych opowieściach była, jak przez całe swe życie, silna i nie ulegała emocjom.
Nie była łatwa w pracy, bo do łatwych nie należą ci, którzy są pryncypialni: stanowczy, konsekwentni, wymagający, zawsze przygotowani i punktualni. A taka właśnie była. "W niczym nie byłam łatwa. Bo mój umysł wyprzedzał wielu w myśleniu" - mówiła z dumą. Bo była też kobietą dumną. Dlatego gdy jeden z dyrektorów teatru przekroczył granicę dobrego tonu - odeszła. Nigdy nie walczyła o role. Z dumą właśnie przyjmowała te, które Jej proponowano i tak samo reagowała na brak swojego nazwiska w obsadzie. "Od trywialności życia trzeba uciekać. Temu powinna służyć również sztuka. Człowiek powinien być odpowiedzialny za wszystko, co robi w życiu - od spraw wielkich po najdrobniejsze" - mówiła.Gdy po kilkugodzinnym spotkaniu, żegnając się, składałam życzenia świąteczne - znów wróciły wspomnienia. Słuchałam o świętach z dzieciństwa spędzanych z sześciorgiem rodzeństwa. O pieczonych chałkach z makiem, torcie fedora, strudlu "tłuczonym" o stół, wspólnym kolędowaniu. Wówczas też pojawił się we wspomnieniach pierwszy sylwestrowy bal, na którym była w 1938 r. Zaśmiewałyśmy się, gdy dowcipnie opowiadała o kelnerze mylącym wciąż zamówienia, o swym roztańczeniu w tangach, walcach i fokstrotach. I nagle wspomniała o sukni, którą miała wówczas na sobie: białej, taftowej, z tiulem i bufkami przy rękawach. "Była skromna, ale kupiona w porządnym sklepie, „u Żyda`" - mówiła. I wtedy, po raz drugi, zobaczyłam łzy w Jej oczach. A może mi się tylko zdawało?
Jolanta Ciosek Autor:
Źródło: Dziennik Polski
Dodano: 2003-11-21 00:00:00
Zobacz też najnowsze aktualności
lub